Oj tam, oj tam!

Oj tam, oj tam!

Kiedys, dawno temu, byla na blogowisku niejaka Alka.Pisala bloga pt. Konkubina. “Konkubina” sie zamknela, ale Alka jak najbardziej pozostala. Byc moze niektorzy z Was ja pamietaja, wcale bym sie nie zdziwila, bo macie pamiec doskonala!

Poznalam ja przez bloga, i zaprzyjaznilysmy sie.

Znamy sie od siedmiu lat. Widzialysmy sie tylko dwa razy – raz ja odwiedzilam ja w jej domu. Z dwojka dzieci wybralam sie na weekend do nieznajomej z internetu, ktora mieszkala 300 km ode mnie. Zawsze mialam troche nawalone w glowie, ale oj tam, oj tam!

Teraz ona przyleciala do mnie do Anglii. Na lotnisko, ktore znajduje sie na koncu swiata, o godzinie, o ktorej nawet i diabel spi. Ale przeciez, oj tam, oj tam!

Pomimo, ze widzialysmy sie tylko dwa razy, ze nie dzwonimy do siebie i nie piszemy maili (nie tak czesto jak kiedys, w kazdym badz razie…) to jednak odbieram ja jako najlepsza przyjaciolke. I jestesmy sobie niezwykle bliskie.

Oj tam, oj tam.

To byly ciezkie dni, kiedy Alka tu byla. Jak do roboty w fabryce, co noc wybieralysmy sie do barow. Makijaz, ubranie, drink, obcasy, i fiu, do klubu. Z nadmiaru alkoholu szlam spac pijana i budzilam sie pijana. Oj tam, oj tam!

Po ciezkiej nocy wstawalysmy rano, i jazda, do Londynu, na dwie godziny zwiedzania, i piec godzin shoppingu po polsku zwanego o wiele ladniej zakupami. A po maratonie Zary, Mango, Primarku i Bershki, dawaj, makijaz, ubranie, drink, obcasy i fiu, do klubu. Ale przeciez oj tam, oj tam, warto bylo! Mialysmy tylko cztery dni, nie mozna marnowac czasu.

Teraz Alka pojechala do domu… zostala po niej cisza, krem do wlosow, nudny wieczor bez mutantow w lokalnych klubach, oraz oj tam, oj tam (powiedzonko, ktore weszlo do mojego slownika na zawsze).

I nadzieja, ze znow sie spotkamy latem.

Byc moze jutro napisze Wam jakas historie z naszych wypadow. Bylo ich sporo. Ale dzisiaj… czas isc spac.

Oj tam, oj tam.

Mile dobrego poczatki.

Kiedy w sierpniu 2004 roku (tak, tak, to juz tyle lat…) wyjezdzalam z Warszawy do Kataru wydawalo mi sie, ze to wielki krok, olbrzymi wyczyn.

W pewnym sensie byl. No i oczywiscie zmienil moje cale zycie na zawsze.

Ale nie mniejszym wyczynem byl wyjazd z Kataru w lipcu 2010.

Na swoj kolejny “dom” wybralam Anglie. Dlaczego? Z wielu powodow, o ktorych tutaj nie bede teraz pisala.

Oczywiscie wszystkim musialam zajmowac sie sama. Dzieki Bogu za internet! Jak ludzie zyli bez internetu, ja sie pytam? Jak mozna bylo kupowac bilety na samolot, wakacje, sprawdzic, co graja w kinie, posluchac radia z zagranicy… Zaplanowac przeprowadzke…? W internecie wyszukalam dom, znalazlam szkole dla dzieci, zapisalam dzieci do tejze szkoly i o dziwo – dostaly sie!

Angielski system wymaga zapisywania do szkoly z rocznym wyprzedzeniem. Jest rejonizacja (dlatego tez domy w okolicach dobrych szkol kosztuja o kilkanascie tysiecy wiecej) ale mozna wybrac sobie trzy szkoly i miec nadzieje, ze dziecko dostanie sie do jednej z nich. Jesli nie ma miejsc w wybranej szkole dziecko idzie do najblizszej szkoly (od miejsca zamieszkania) w ktorej sa miejsca. Zazwyczaj jest to cos, co w moich ojczystych stronach nazywa sie “brandzlowa” – czyli okropne miejsce, generalnie.

Zeby zapisac dzieci do szkoly trzeba miec adres. Ja adresu nie mialam. Najpierw musialam wynajac dom. A nie chcialam placic przez kilka miesiecy. Wiec o szkole ubiegalam sie dopiero w czerwcu, gdy mialam juz adres w Anglii. Bylam w szoku, gdy przyjeli mi obie dziewczyny!

Wiekszosc katarskich rupieci sprzedalam lub oddalam. To, co chcialam zabrac do Anglii wyslalam na cargo. Potem zapakowalam koc, poduszke, trzy lyzki i trzy widelce, kilka ubran (same letnie, oczywiscie), dwojke dzieci i polecialam do Europy.

Wyladowalam w UK. Nie mialysmy nic. Musialam zasuwac na pieszo do sklepow, po szesc, siedem razy dziennie, i kupowac wszystko – talerze, odkurzacz, plyn do zmywania i szampon do wlosow… Czy Wy wiecie, ile wazy zestaw talerzy na szesc osob? Cholernie duzo, zwlaszcza, jak trzeba toto niesc w recach. A czy Wy wiecie jakie wielkie sa koldry, ktore dzwiga sie przez pol miasta? Mozna zahaczyc i o latarie, i o przystojniaka…

Nie mialysmy nic. Cargo przyjechalo dopiero po czterech miesiacach. Przez ten czas musialysmy sobie jakos radzic.

Wiecie, jak gotuje sie obiad w jednym garnku? Najpierw ziemniaki, a potem ziemniaki na talerz, i gotuje sie mieso. Gdy ma sie tylko trzy lyzki, to po obiedzie sie je myje, zeby bylo czym jogurt zjesc. A gdy nie ma krzesel, to sie je na podlodze, jak trzy psiaki. Spi sie na podlodze. Dobrze, ze wlascicielka domu zlitowala sie nad nami i pozyczyla nam kilka kolder i poduszek…

Sasiadka tez pomogla – pozyczyla widelce, krzesla… od razu oczywiscie zaoferowala pudelko herbaty i ciasteczka. Bo jak sie napijemy herbaty, to momentalnie wszystko wyda sie bardziej znosne.

– Ale one nawet nie maja czajnika – mowi wlascicielka.

– Oh, no tak – sasiadce mina zrzedla.

Nikt z rodziny “meza” pomocy nie zaoferowal… Odbieram to jako komplement, widocznie uwazaja, ze jestem bardzo silna osoba i sobie ze wszystkim sama poradze. I maja, oczywiscie, racje.

Powolutku wszystko sie ulozylo. Teraz juz jest ulozone jak plisowanki na spodnicy 🙂

Witam na moim blogu :)

No to witamy w Anglii!

Jak widzicie zmienila sie szata graficzna. Chcialam wrzucic zrzut ekranu ze starym wygladem (tym zoltym) dla potomnosci, niestety, pomyslalam o tym za pozno i juz nie mialam CSSu… jesli ktos wie czy mozna w necie znalezc wyglad mojego bloga “na zolto” to poprosze o informacje.

Zmienil sie rowniez tytul. Mazusy przeszly do lamusa, juz nie istnieja i istniec nie beda (no, chyba ze poznam pana, ktorego imie bedzie zaczynalo sie na M… ). Teraz mamy OLZUSY. I nie na Bliskim Wschodzie, ale u Fajwoklokow. Bo Anglicy, wedlug odwiecznego przesadu, o piatej po poludniu pijaja herbatke (a godzina piata to five o’clock, wymawiane wlasnie fajwoklok).

O naszych poczatkach napisze jutro, bo dzisiaj dwie godziny pracowalam nad nowym wygladem (nie swoim, bloga 🙂 ).

Witamy w domu!

Co robic?

Przyznam szczerze, ze nie mialam zamiaru pisac wiecej Mazusow. Ale teraz mam dylemat – co robic? Jak tutaj zawiesc Was wszysktich, Was, ktorzy po prawie roku wciaz tutaj zagladaja, komentuja, i maja nadzieje na wiecej?

Co robic? Pisac o Anglii nie ma co, bo kazdy wie, jak jest. Pija herbate z mlekiem i mowia How are you.

Pisac o zyciu osobistym… juz teraz wiem, ze blog czyta sporo osob, ktore nie sa mi zyczliwe i z ktorymi nie chcialabym miec nic wspolnego. A zwlaszcza nie moje przezycia…

Wiec musze sie zastanowic co robic. Jesli macie jakieg sugestie – wpiszcie w komentarzach… A ja ide myslec.