Balhambar

Tak sie nazywa restauracja, do ktorej sie wybralismy przedwczoraj. Restauracja znajduje sie tuz nad sama Zatoka Perska. Widoki przesliczne, wystroj tez (bardzo elegancki i "z wyzszej polki", bym to nazwala), ale co ja tam bede o wystroju…

Wchodzimy do srodka, i od razu pierwsza rzecz, ktora nam sie w oczy rzucila, to brak cudzoziemcow – ani jednego, sami Arabowie, i to wylacznie mezczyzni! Ooops… Ale nic to, dziarsko siadamy przy stoliku, udajac ze taka sytuacja to nam nie pierwszyzna.

Kelner podaje karte. Cale menu (z deserami i napojami) zmiescilo sie na jednej kartce formatu A4 (druga kartka to samo po arabsku).

Za moment podchodzi do nas szef restauracji i zaczyna pogawedke. Okazuje sie, ze jest nowym szefem w tej restauracji (w Katarze od tygodnia), pochodzi z Egiptu, ze przyjezdza tam duzo Polakow, i ze on sam zna kilka slow po polsku (Dzien dobry, Dziekuje).

Szef restauracji powiedzial nam miedzy innymi, ze niewielu cudzoziemcow przychodzi do tej restauracji (albo chcial nam dac do zrozumienia, ze nie jestesmy tu na miejscu, albo raczej – co mozna bylo wywnioskowac z jego niezwykle przyjaznego zachowania – do tej pory nie przychodzilo wielu cudzoziemcow, a on chcialby to zmienic).

Za moment kelner przynosi nam w "zlotym" dzbanku (taki smukly, z dluuuugim dziobkiem) typowa arabska kawe (nie prosilismy o nia, oni sami tak z siebie ja przyniesli), parzona w tradycyjny sposob. Kawa jest serwowana w malutenkich filizaneczkach. Podobno jest taka tradycja, ze tej kawy nie mozna odmowic, i ze po wypiciu jednej filizanki koniecznie trzeba poprosic o nastepna, ale nigdy nie mozna wypic wiecej niz trzy.

Mniej wiecej taki

Matt przerazony (bo na widok kawy dostaje torsji), ja podekscytowana (bo uwielbiam kawe, i jestem ciekawa jak ta smakuje). Okazalo sie, ze tradycyjna kawa arabska nie ma nic wspolnego z tym, co my nazywamy kawa! Miala kolor metno-zielonkawy, a smakowala jak bardzo mocna herbata, nieco gorzkawa. W zapachu przypominala mi ziolka na przeczyszczenie mojej mamy. Ale pomimo tego niezbyt apetycznego opisu, wszem i wobec oswiadczam, ze byla bardzo dobra, i bardzo mi smakowala.

Gdy my pilismy, kelner stal z tym dzbanem przy naszym stoliku. Poprosilam oczywiscie o druga filizanke, potem o trzecia (bo nie wiedzialam co zrobic, jak ten kelner tak stal). Po trzeciej kelner sam odszedl.

Potem przyniesli jedzenie – najwspanialsze owoce morza jakie w zyciu jadlam, kucharz je grilowal na naszych oczach (za oknem, przed restauracja).

Warto tu wspomniec o napojach. W Katarze w zadnej restauracji czy barze nie dostanie sie alkoholu – serwowane sa wylacznie napoje bezalkoholowe (mozna zapomniec o obiadku z winem..). Chyba ze restauracja (bar) sa w hotelu. Wylacznie hotele moga serwowac alkohol. Ale cudowna rzecza jest to, ze serwuja tutaj tylko swiezo wyciskane soki, takie z prawdziwych owocow!! I to jest norma, standard, a nie – jak u nas – soki z kartonow. Jesli restauracja nie ma akurat tego soku, ktory chcemy, to nas o tym uprzedzi przy zamawianiu. A wybor maja swietny – pomaranczowy sok, jablkowy, z melona, arbuza, lemonek…

Czas na deser. Nazwa kazdego z nich jest po arabsku, wiec jestesmy zmuszeni poprosic kelnera o wyjasnienie. Kelner po angielsku mowil gorzej niz srednio przecietnie, wiec rozmowa wygladala tak:

  • Co to jest?
  • Bread – odpowiada kelner (powiedzmy ciasto).
  • Sweet bread? – sie upewniamy (slodkie ciasto? bo bread po angielsku oznacza tez chleb).
  • Tak.
  • A to, co to jest? (kolejny deser, inna nazwa…)
  • Bread! radosnie informuje nas kelner.
  • Hmm, a to?
  • Mleko!
  • A to?
  • Bread!
  • A to?
  • Zimne mleko!

I w ten sposob przebrnelismy przez cala liste deserow. I co teraz? Ciasto czy mleko? Pytamy, ktore poleca. Wskazal na cos, co sie nazywalo Mahalebia. Zamowilam wiec Mahalebia, Matt poprosil o "mleko" ktore sie nazywalo Mahlebiat Aish. No i w bolesnym napieciu oczekujemy – co sie pojawi???

Kelner przyniosl: dla mnie paczki, takie malutkie, mini paczki, 10 sztuk. Bardzo, bardzo slodkie, tluste, nasaczone czyms kwaskowym. Dobre, ale maksymalnie mozna zjesc okolo 4 (a ja duzo potrafie!). Od razu dodam sprostowanie, iz nazywaja sie one w rzeczywistosci Logaimat, bo kelner nie zrozumial mojego arabo-angielskiego, i zle spojrzal na mojego palucha wskazujacego deser pewnie, i zamiast Mahalebia przyniosl mi Logaimat. Nie wiem, co to jest Mahalebia, ale jak sie dowiem, to napisze.

Matt dostal swoje mleko, czyli deser w postaci zamrozonej, bardzo drobniutkiej "kaszki manny" (niezupelnie to kaszka byla, ale jest to najblizsze temu, co znam z Polski). O ile oczywiscie dostal Mahlebiat Aish, czego nie jestesmy pewni.

Potem zamowilam cos, co sie nazywa romantycznie po angielsku "Milk Safaran Tea", po polsku nieco mniej uroczo: herbata z mlekiem i szafranem. Kelner przyniosl dzbanek, a z niego wystaja 3 karteczki od …. torebek herbaty Lipton!! A ja myslalam, ze dostaniemy jakas tradycyjna herbate arabska! Pijemy, pijemy, ja mowie do meza: Gdzie ten szafran? Smakuje to jak zwykla herbata z mlekiem….

I rzeczywiscie, gdy dostalismy rachunek, okazalo sie, ze jak w przypadku deserow, kelner nie zrozumial, i przyniosl nam…. zwykla herbate z mlekiem. No coz, Milk Safaran Tea moze nastepnym razem….

Na sam koniec szef restauracji zaserwowal nam niespodzianke – rozne owoce, przepieknie ulozone na talerzu.

A przy wyjsciu z restauracji szef nas osobiscie bardzo milo pozegnal, zapraszajac ponownie.

A my, ujeci wspanialym jedzeniem, arabska goscinnoscia, i niepowtarzalna atmosfera, na pewno tam jeszcze wrocimy.

Leave a comment

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.